środa, 2 kwietnia 2014

Niedostrzegalny



Zbliżałem się właśnie do pociągu. Stał i huczał na mnie nieznośnie, dym wydobywał się ciężko spod ołowianych kul na których miał się zaraz potoczyć do mojego rodzinnego miasta. Było mi cholernie przykro, że muszę pozostawić to miejsce po raz kolejny za sobą. Zostawić, jakby nigdy nie istniało, jakby wcale nie dawało mi przyjemnego, masochistycznego poczucia osamotnienia.
Nikogo tam nie znałem. Nikt nie znał mnie. Przyjeżdżałem do tej wielkiej, dusznej metropolii raz na kilka miesięcy i pozostawałem na trzy, cztery dni. Wynajmowałem najtańszy hotel umiejscowiony blisko centrum. W progu mieszkania zdejmowałem buty, płaszcz i siadałem na podwójnym, idealnie zaścielonym łóżku. Na około półtorej godziny włączałem telewizję, spokojnie słuchałem wiadomości po czym kładłem się spać. Rano hotelowe śniadanie. Wychodziłem zazwyczaj w klapkach pozostawionych w łazience dla przejezdnego gościa, schodziłem na dół, zjadałem prosty posiłek. Przyglądałem się każdej z twarzy z osobna, jak porusza się głowa przy podnoszeniu jej na widok za oknem, jak pracują mięśnie szczęki przy przeżuwaniu. Dobrze, że mnie nie znają, myślałem. Mogę przyglądać się każdemu z osobna, nikt nie poczuje presji mojego wzroku.
Jestem zwyczajnie Niedostrzegalny. Naturalnie pomijany przez wzrok innych badaczy.
Później oddawałem się ulubionym zajęciom. Przy miejscu, gdzie przychodziło mi się zatrzymać umiejscowiony jest duży, szeroki most dla przejeżdżających nad kanałem samochodów osobowych. Przechodziłem więc przez niego dwadzieścia sześć razy, po trzynaście w każdą stronę. Mogę sobie na to pozwolić, przecież jestem Niedostrzegalny. Nikt mi nie powie że to bezsensowne zajęcie nie mające żadnego sensu. Zachodzę też do kawiarni, gdzie sam realizuje swoje zamówienie. Czasem mogą dziwnie spojrzeć na to, co robią moje ręce, gdy przechodzę za ladę i sam przygotowuję sobie gorącą kawę bez cukru, ale ostatecznie wzruszają ramionami i pracują dalej w ustalonym rytmie.
Gdy zbliżało się południe, zabierałem swoją niewielką czarną teczkę i z kawiarni wychodziłem znów do miasta. Tym razem nie w kierunku mostu, a do kwiaciarni. Kompletowałem sobie najpiękniejsze i najbardziej uwodzicielsko pachnące kwiaty jakie potrafiłem wyszukać. Nie mogłem spytać nikogo o opinię na temat kwiatów, więc po prostu wychodziłem z najbardziej interesującym mnie bukietem jaki udało mi się stworzyć. Odkładałem kwiaty na środku ulicy, przyglądając się przez chwilę w kącie jak przechodzące kobiety zabierały je zaciekawione z ziemi, a mężczyźni po prostu oglądali przechodząc obok. Dzieci obrywały kilka kolorowych główek róż i wplatały je we włosy, a starsze panie szukały po torebkach czegoś, co pozwoliłoby zachować roślinie zdrowy wygląd. Obtaczały więc gałązki mokrymi chusteczkami. W tamtym momencie byłem już znów w drodze do mieszkania hotelowego, by włączyć telewizję na półtorej godziny i położyć się do łóżka.

Zająłem miejsce w pociągu ostatni raz spoglądając na widok przez zabrudzoną szybę. Będę tęsknił za tym miejscem. Magicznym miastem wrażeń, gdzie wszystko splecione jest ciasno taśmą pozornego bezpieczeństwa i dysfunkcyjnego myślenia.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Dorosłość



            Największą bzdurą, jaką usłyszałem dziś od swojego ucznia na wspólnych zajęciach było to, że nigdy więcej nie zwiąże się z kobietą.
Dlaczego, zapytałem.
- Poznałem rok temu Elizę. Byliśmy w trzeciej klasie gimnazjum i jedyne co nam pozostało po rozdaniu świadectw to wybranie wspólnej szkoły, do której poszlibyśmy wspólnie w ramach kontynuowania nauki.
Kiwnąłem głową, siadając przy komputerze na moim stanowisku pracy. By nie tracić chwili koncentracji, zalogowałem się do systemu i znów odsunąłem krzesło, by bliżej przyjrzeć się jego pulchnej, szerokiej twarzy. W jakiś niematerialny sposób dodawała mu pogodności, pomimo grobowego wyrazu twarzy. Dałem mu znak by kontynuował.
- Eliza była bardzo promienną i inteligentną dziewczyną. Przynajmniej ja tak sądzę. Na lekcjach prawie nigdy nie zwracano na nią uwagi bo mówiła o rzeczach, których nie mogli zrozumieć żadni nasi nauczyciele. Astrologia, muzyka poważna i łyżwiarstwo były jej największymi pasjami, a tak się składa, że nikt nie chciał o tym słuchać. Rozumie pan? Kogo w końcu obchodzą te trzy, w ogóle niezwiązane ze sobą terminy? – Zmarszczył lekko swoje krzaczaste, czarne brwi i popatrzył na mnie. Jego policzki i usta sprawiały wrażenie układających się w rybi dzióbek.
Wstałem na chwilę z krzesła i wolnym krokiem podszedłem do jego ławki. Zabrałem krzesło stojące obok i usiadłem naprzeciwko niego przy drewnianym kawałku deski. Poparzyłem na niego łagodnie i spytałem.
- A Ty, Bielcu? Czym naprawdę się fascynujesz?
Na twarzy chłopaka pokazał się lekki rumieniec, spowodowany najpewniej bardzo intymnymi i osobistymi myślami.
- Chciałbym zostać pisarzem. – Wyszeptał do mnie. – Pisarzem powieści erotycznych. Nie, nie, nie zwyczajnych opowiadań. To będą naprawdę duże i piękne, lśniące krągłościami ciała powieści o sercu tam głębokim, jak tylko głęboko może dokopać się czytelnik.
Uśmiechnąłem się delikatnie i pokręciłem głową.
- O rany, Bielcu! Ileż kobiet oddałoby Ci serce by tylko po to, byś spełniał ich najskrytsze fantazje seksualne w swoich opowieściach. Sprzedawałbyś je naprawdę za duże pieniądze, a w dodatku jako najciekawsze pomoce naukowe otrzymałbyś autentyczne zdjęcia bohaterek Twoich przygód! – Wyszczerzyłem się jak nigdy. To było zajęcie bardzo kontrowersyjne, lecz na dłuższą skalę wcale nie tak bezwartościowe.
- Jesteś wulgarny, Josh, jesteś cholernie wulgarny.

Boys Keep Swinging (na życzenie)



Dochodziło południe. Temperatura wciąż rosła i nie zapowiadało się by w ogóle miała spaść do wieczora. Na wyschniętych, asfaltowych ulicach wciąż unosił się odór spalin i palonej gumy.
Patrzyłem na to wszystko przez otwarte okno w pokoju, siedząc na balkonie z wpół wypalonym Marlboro Gold w prawej dłoni. Nikogo jeszcze nie było w domu, więc miałem czas na chwilę dla siebie, ulubionej muzyki i pieprzonego spokoju.
W takie gorące poranki nie było nawet sensu zabierać rolek pod rękę i gdziekolwiek się ruszać. Wydawało się że pod nogami miękły z gorąca nawet chodniki. Strasznie mnie to wściekało. Człowiek nie miał na nic ochoty i najchętniej pozostałby w cieniu pokoju aż do wieczora.
W końcu ruszyłem się z parapetu, wyrzucając papierosa za okno. Podszedłem do gitary i wziąłem ją do ręki, ale absolutnie nic mi nie przechodziło pod palcami do zagrania. Po dziesięciu minutach nieudolnych prób zagrania Iron Man’a po prostu zacząłem improwizować. Ale rozdrażniło mnie to tylko bardziej i po prostu odstawiłem swoją kochankę na miejsce.
Nie potrafiłem  ze sobą nic zrobić. Wykalkulowałem sobie co jeszcze mogę zmajstrować. Do głowy przychodziły mi same działania, które prawdopodobnie skończyłyby się zrobieniem sobie krzywdy. Z braku laku puściłem w odtwarzaczu na komodzie jakiś polski, punkowy zespół, padłem na łóżko i wziąłem telefon do ręki.
Zajęło mi dosłownie kilka minut, by połączyć się z tym świrem.

            Ubrałem bluzę, założyłem trampki i zatrzasnąłem drzwi. Obok mnie stał J., jak zawsze szczerzący się do mnie jak popieprzony.
- A gdyby to wypaliło? Co Ty na to? – W głowie J. działo się coś bardzo niedobrego, a ja naprawdę nie chciałem w to bardziej wchodzić.
- Stary, to nieetyczne. Tak się po prostu nie robi. – Mruknąłem, spoglądając ze swoich butów od czasu do czasu na ciemną, oświetlaną wyłącznie słabymi latarniami drogę. – Chcesz to pójdziesz sam. Mam szacunek do kobiet.
- Taaa, też mam. Ale nie do tępych kurew. Nie myślisz że sobie na to zasłużyła? Że to nie był ostatni raz? – Tu J. zaszedł mi drogę i spojrzał mi w oczy. Bardzo nie chcąc wchodzić z nim w kontakt wzrokowy, udawałem że rozglądam się po ulicy. – Nie. To się powtórzy po raz drugi, trzeci, dziesiąty. Ta mała dziwka złamie mi serce po raz kolejny. Leczyłem się po niej pieprzone półtora roku. Słuchasz mnie? – Spojrzałem w końcu na jego czerwoną od złości i chłodu twarz. Przez chwilę pogrążyłem się w myślach, przyglądając się każdej małej grudce na jego czole pod postacią zmarszczek.
- Jedyne co osiągniesz to pokażesz jej że nadal Ci na niej zależy, J. – Odparłem niechętnie i wyminąłem go, skoro nadal nie zamierzał zejść mi z drogi. – Tylko po to wyciągnąłeś mnie z domu na tę pizgawicę? By wyżalić mi się jak pizda zamiast zakończyć tą żałosną walkę z samym sobą?
Przez chwilę czułem już na ramieniu głośniejszy oddech wkurwionego J’ja, gotowego przywalić mi w każdej chwili, jednak w ostatnim momencie go ochłodziłem.
- Rzuć zielsko, które ciągniesz od tamtego okresu, weź się w garść i rozejrzyj się. Jest mnóstwo wartościowych dziewczyn dookoła. Tylko nie umiesz tego dostrzec w… eee… takim stanie. – Usiłowałem przekazać mu tą prostą rzecz jeszcze mniej skomplikowanym słowami, aby go przypadkiem nie obrazić. Sądząc teraz po jego wyjątkowo zamyślonym wyrazie twarzy, chyba mi się udało.
- Masz rację, stary. Ale wiesz że to nie jest takie proste. – Mruknął, dorównując mi znów kroku.
- Domyślam się – Westchnąłem zmęczony.
Przez następne piętnaście minut nikt się nie odzywał. Znaczy, wydaje mi się że tyle minęło. Przez cały spacer nie wyciągnąłem telefonu, a gdy już miałem zamiar, przypominały mi się powiadomienia od ojca który mogły dojść w każdej chwili. Krzywię się do siebie na samą myśl. W końcu nie wyciągam telefonu i nasz przydługi spacer J. kończy na przystanięciu przed jakąś niewielką knajpą.
- Chodź, pogadamy w środku. Dupa mi zaraz odmarznie.
- Jeśli nadal będziesz mówił o M. z taką ekspresją, wyjebią nas za drzwi zanim cokolwiek zamówisz. – Zauważyłem. Wskazałem mu na drzwi knajpy.- Chodź, tylko przymknij się.
J. kiwnął głową niechętnie i pokierował się za mną do drzwi. Otworzyłem je cicho, a zawiasy odpowiedziały nienaturalnym piskiem. Usiedliśmy gdzieś na uboczu i gdy tylko padłem na kanapę, odpaliłem papierosa.
Znajdowaliśmy się w naszej ulubionej dziurze na obrzeżach dzielnicy. Nie przytoczę nazwy, ponieważ minęło sporo czasu i nie byłem w stanie przypomnieć sobie, co pod zabrudzonym napisem przed głównymi drzwiami było dokładnie napisane. Brzydziły mnie takie miejsca jak to, ale był to ulubiony – i jedyny do którego wciąż go wpuszczają – lokal J. Do innych od pewnego czasu nie miał już wstępu, od kiedy właściciele dowiedzieli się o całym tym przypale, jaki robił przed innymi miejscówkami. Niektórzy po stronach oskarżali go o handel zielskiem, ale nie była to rzecz jaka najbardziej interesowała mnie w tym kolesiu, więc nigdy o to nie pytałem.
Gdy tylko usadziliśmy się w wybranym odgórnie miejscu, zamówiliśmy po jakimś piwie, później po kilka kolejek i cały czas próbowałem przekonać przyjaciela co do zmiany decyzji swojego obiektu uczuć, chociaż ten nie dawał za wygraną.
- Nie wiesz jakie to uczucie, zaprosić ‘kobietę swojego życia’ w najbardziej wartościowe dla Ciebie miejsce w tym całym zapchlonym syfie, po czym wrócić tam samemu jakiś czas później i zastać Twoją miłość z innym pieprzonym gnojkiem!
Milczałem chwilę, myśląc co właściwie mu odpowiedzieć. Popiół z mojego papierosa już dawno opadł na stolik siłą grawitacji i utworzył malutki, szary kopczyk.
- A K.? – Zmarszczyłem lekko brwi. – Ona nie proponowała Ci jakiegoś spotkania? Przecież wiesz jak jej na Tobie zależy.
- Przestań, przestań. – Warknął na mnie wymachując dłonią. – Proszę Cię, nie rób mi tego i przestań o niej mówić. Ona spadła dwa razy tyle w dół co M. Widziałem ją niedawno w Sound Clubie. Co tydzień przychodzi tam z innym facetem. Dobry ma obrót, nie? – Prychnął i niemalże uderzył dłonią o stolik tak, że nasze puste kieliszki prawie odpadły jak liście z jesiennego drzewa na podłogę. W ostatniej chwili przytrzymałem je po kolei, by nie sturlały się przez kant stołu.
- Słucham? – Mruknąłem pod nosem i popatrzyłem na niego jakby niedowierzająco – Chcesz mi powiedzieć że…
- Jest głupią kurwą!
- … Naprawdę? A skąd wiesz czy to nie jest po prostu jej… eem… bogate życie seksualne? Też takie prowadzisz, podobno – Przewróciłem oczami – jest bardzo porządna. Czasem przychodzi do R. do skateparku w weekendy. To jej brat. I wie o wszystkim. Skoro dba o siebie i nie roznosi syfu to w czym problem?
J. jakby na chwilę stracił poczucie rzeczywistości i wyłączył się z rozmowy dla głębszych zastanowień. Miałem już tego dosyć. Przeszedłem pół dzielnicy w środku nocy, by usiąść z nim na kilka minut do syfiastego stolika i posłuchać żali. Czułem się po prostu znudzony.
- Wychodzę. Trzymaj się. – Zostawiłem mu kasę przy popielniczce i ruszyłem się z baru. Przeszedłem kilka kroków do głównej ulicy i kierowałem się już tylko przed siebie w stronę domu. Noc zbliżała się ku końcowi, a ja nadal nie skleiłem nic na gitarze. Trzecia dwanaście. Na moim telefonie pięć nieodebranych połączeń i osiem wiadomości. Głównie od ojca, w tym dwie od mamy. Zmarszczyłem lekko brwi i przyspieszyłem kroku.

We running up that hill



   Nie mogę już patrzeć na jego zanikający cień za osobą, która już dawno się poddała. Nie potrafię pojąć, co go doprowadziło do takiego stanu. Nie umiem, nie chcę zrozumieć jaka była przyczyna.
Wiem tylko, że jeśli teraz go nie złapię, nie odratuję, utracę swoją miłość, swojego brata, kochanka, swoją wodę na pustyni. Chciałbym aby pozostał duchem nieco dłużej niż kolejne marne sześć tygodni, zanim pójdzie na odwyk i wróci zupełnie pusty, wygłodniały i nerwowy.

   Obserwuję go teraz z szatni, widzę jak idzie tyłem do mnie przez dym, w kierunku sceny. Co mogę zrobić? Nie wolno nam się teraz wycofać. Biorę więc pierwszy, ciężki krok i ruszam za nim, podążając wzrokiem za pasmami jego czarnych włosów.
Trzyma to w rękawie.
Udało nam się wyjść, pierwszy głębszy wdech. Patrzę na niego uważnie, lecz on udaje niewidomego. Nie widzi już mnie. Nie widzi już nas.

Nagle się odwrócił. Spojrzał mi w oczy i delikatnie się uśmiechnął. Miał na ustach rozmazany ślad po bordowej szmince. Nie mam pojęcia skąd wzięła się na jego ustach, sam nie posiadał i nie używał takiej na co dzień.
- Na co czekasz? Graj. – Odparł swoim zwyczajnym głosem. Ręce miałem jak z waty, nie miałem ochoty tego robić, nie. Chciałem się rozpłakać, zabrać go, wyrzucić, zgnieść w ręku, cokolwiek, byleby nie pozostał tutaj w tym miejscu, z Tym w rękawie.
Niestety scena zaczęła już żyć, publiczność wpatrywała się we mnie. Wiedziałem, że on też patrzy. Nie miałem wyboru.
Nawet nie zdążył zacząć śpiewać. Nie. Nie mogę. Cofnąłem się i natychmiast przestałem grać. Bez mojej linii melodycznej upadła cała ścieżka dźwiękowa, więc już po chwili niczego nie było słychać.
Ale jego to nie interesowało.

Zima 1984 p.2



            Wyszedłem na pociąg tego samego dnia od dostania listu, o godzinie równo osiemnastej czterdzieści pięć. Jej śmierć była nieistotna, w obliczu obowiązku, jaki na mnie zrzuciła. W swoim płóciennym, czarnym plecaku na ramieniu miałem butelkę wody nie gazowanej, ulubioną książkę oraz jej kość udową. Gdy ją zabrałem, była czarno brązowa, i jej powłoka nieco osypała mi się na dłoń. Cuchnęła podobnie jak spalone włosy późnym, intymnym wieczorem. Kiedy każdy zmysł jest wyostrzony, nawet palone włosy nachodzą nieznanym, eterycznym aromatem z kosmosu. Uważam, że każdy powinien doświadczyć uczucia zapachów wyższych.
Moje kroki było słychać przy każdym zetknięciu podeszwy buta o ubity śnieg. Wydawały przyjemny, cichy zgrzyt, podobny do zniekształconego odgłosu zamykania zardzewiałych drzwi. Bardzo dziwny odgłos, pomyślałem. Mijałem kolejne wysokie, martwe budynki, przechodziłem przez śliskie, asfaltowe przejścia dla pieszych, a na moje ramiona i czubek głowy leniwie opadały strzępy anielskich skrzydeł, pod postacią śniegu. Wyobrażałem sobie że Ona chodzi właśnie po puszystych łąkach z chmur, wprawiając w ruch swoją koronkową, białą sukienkę i opuszcza jej strzępki do mnie. Zupełnie tak jakby chciała powiedzieć „nie martw się, jestem tutaj i teraz już nic mi nie przeszkodzi”. Słyszałem jej myśli jak delikatnie mrowiące tył mojej głowy fale mózgowe. Naszym przekaźnikiem była ta właśnie zwęglona kość udowa.

Na miejsce dotarłem o osiemnastej pięćdziesiąt siedem. Na peronie poza mną nie było nikogo. Była tak gęsta mgła, że sam koniec stacji uciekał jeszcze daleko za pole mlecznego dymu, który zwalił się całym swoim ciężarem na powierzchnię miasta i usnął milcząco.
Na sam widok przymknąłem na chwilę zmęczone oczy. Poza małymi stuknięciami śniegu zderzającego się z kurtką, nie słyszałem absolutnie nic. Miasto momentalnie oddaliło się wiele kilometrów stąd, jakby odjechało zamiast pociągu.
On jednak stał. Martwy, jak wielki, mechaniczny wąż, przygniatany przez siłę mgielnej matki do podłoża, osiadły na swoim legowisku, torach. Wziąłem głęboki wdech nosem, czując kłujący mróz na każdym najmniejszym włosku wewnątrz nozdrzy. Takie to było zimno! Jak Ona miałaby tu dzisiaj wytrzymać, czekając na mnie, jedynie w swojej cieniutkiej, białej sukience?

Otworzyłem ponownie oczy i ruszyłem głucho w kierunku pociągu. Miał osiem wagonów, bez lokomotywy na przedzie. Nie miałem pojęcia, gdzie się mogła podziać. Podejrzewam, że zabrano ją stąd dawno temu, od kiedy tylko peron, jak i cały dworzec przestał być użyteczny. Ludzie zabili to miejsce własną nieużywalnością. A może właśnie dopiero co go obudzili? Może gwar, jaki się tu kiedyś unosił, zabijał duszę każdemu peronowi, a tutejsze węże wolały leżeć czujnie bądź spać, niżeli wozić każdą, paskudną mrówkę na drugi koniec kraju?

Położyłem plecak na ziemi i wyjąłem kość. Nic się w niej nie zmieniło, cały czas tak samo ciężka, zwęglona, lekko sypka i piękna, jak ona. Gdybym był częścią ciała, z pewnością byłbym jednym z żeber blisko serca, pomyślałem. Udo to jednak nadal za duża odległość do jej najpiękniejszych rejonów w ciele.
Słabe światło pobliskiej żółtawej latarni oświetlało tylko pewien profil kości, nadając jej złowieszczy kształt i charakter. „Co robisz? Przecież już do niej nie należysz, odłączyłem Cię od reszty ciała, które nie było Ci już do niczego potrzebne. Proszę, nie płacz, wiem że oddzielenie Cię od Twoich Braci było ciężkie, razem od urodzenia wykonywaliście wspólnie tę samą, monotonną pracę.” Mówiłem do niej, ale kość milczała i nadal przyglądała mi się złowieszczo.

Nie mogłem znieść tego widoku i po prostu zapłakałem żałośnie. W otoczeniu peronu, mogły mnie usłyszeć tylko zimne i uśpione mechanizmy. Niech widzą, jak cierpię! Nie miałem się czego wstydzić. Nie tutaj. Przed Rzeczywistością musiałem udawać mistrza sztuki w teatrze mimów, to był jej ulubiony spektakl. Miałem na sobie zawsze białą maskę, z wyciętymi otworami na oczy oraz wygiętą w miejscu ust szramą w kształcie uśmiechu. Pokazywałem Rzeczywistości cały czas to samo przedstawienie. Podniesienie kurtyny, moje powstanie, chwilowy taniec pośród cierni, w poszukiwaniu pięknych kwiatów. Potem powrót do domu, i tam kolejny upadek. Rzeczywistość płakała, mówiąc jak wspaniały był mój występ. Kłaniałem się nisko. Potem Rzeczywistość odchodziła, zostawiając rachunek. Na dole wynagrodzenia było napisane małym druczkiem „coraz bardziej mi się nie podoba! Mogę niedługo przestać przychodzić!”. Wtedy ściągałem maskę i w końcu, poza obecnością Rzeczywistości znowu płakałem. To znaczy, że pewnego wieczoru na dobre zakończę spektakl i zamknę swój teatr, ostatnim upadkiem, ostatnim westchnięciem i upadkiem. A ona wyjdzie, i niewzruszona ruszy do kolejnego miejsca, gdzie zaserwują ciekawszą rozgrywkę.
- To naprawdę nie była moja wina, że teatr traci na wartości! – Krzyknąłem – Brakuje motyli! Wiele motyli! Gdzie moje motyle?!

Upadłem na zimny bruk przed wagonem i płakałem dalej. Każde gorzkie wspomnienie tylko dopowiadało mi, jak wiele zależy od humorów Rzeczywistości. Ostatnio naprawdę zmarniała, chyba nawet wychudła. Czy to przez wciąż pogarszający się Jej stan? Naprawdę nie wiem. Nigdy nie mogłem też spytać. Rzeczywistość jest niemową. Swoje zdanie okazuje tylko tym, czy pod koniec seansu rzuci we mnie szkłem z kieliszków wina, które jej zawsze podaje, czy wyjdzie bez słowa. Osobiście wolę, gdy nie pozostawia po sobie nic. Kawałki szkła bardzo ciężko wyciągnąć z między palców.
Dzisiaj popełniła jednak niewybaczalny błąd. Zabrała poza scenę Ją, więc i sens mojego teatru. Bez niej teatr nie mógł już dłużej istnieć. Wymarł, jej jedyny gość prawie się już nie pojawia, sam jej zresztą nie zapraszam. Od kilku dni na drzwiach wejściowych pisze dużym drukiem „przerwa w nagraniach” i od tamtej pory nigdzie jej nie widać. Może chciała Ją jednak przyprowadzić na któreś z przedstawień?

Rzuciłem gwałtownie kością w okno wagonu. Piękną ciszę i sen rozerwał jak płótno przeszywający dźwięk bitego szkła. Kość spoczęła wewnątrz węża na ziemi, pośród drobinek skorup łez. Pozostawiła w szybie bezkształtną, wieloramienną figurę geometryczną.

Dziewiętnasta zero jeden. Udałem się na koniuszkach palców z powrotem w stronę miasta.
- Odpocznij, odpocznij. Wnętrze węża zawsze będzie ciepłe. – Uśmiechałem się do siebie, zmierzając w stronę schodów do podziemi dworca.



Kruki spoczywające na pobliskim drzewie przyglądały się budynkowi z daleka. Lekko trzepotały skrzydłami, jakby próbowały znaleźć sobie miejsce między nagimi gałęziami drzewa. Było ich około piętnastu. Zachowały zupełne milczenie.
Strzał.
Ptaki oderwały się pazurkami, każde w tym samym momencie wzbiło się w powietrze. Zakrakały głośno, gardłowo i przestrzennie. Poleciały w bezpieczne rejony miasta, zostawiając dworzec już do końca bezludnym miejscem.
Szkoda że nie przyszło mi zobaczyć już pięknego, czarnego malowidła, ścian dworca posmarowanych moim mózgiem.

Zima 1984



   Głuchy odgłos postukiwania obcasem cyklicznie unosił się ponuro, po czym powoli opadał w przestrzeni z powrotem na ziemię, co około pół sekundy. Mógłbym to nazwać cichym szumem porównywalnym do wiatru, jaki tworzy motyl, osiadając na listku potężnej gałęzi drzewa. Oba te dźwięki absolutnie ze sobą nie współpracują, mimo że pochodzą od jednej matki. Zakłócają moją wewnętrzną pracę. Drżenie fal w powietrzu dotarło aż do mojego ciała, wnikając pod skórę i lekko trzęsąc mięśniem. Jakby próbował szarpać, jakby chciał mnie ostrzec przed najgorszym.
Lekko spociły mi się palce, więc niedbale otarłem dłoń o wierzch dżinsu. Uczucie wilgoci pozostało, a nawet się nasiliło, jakbym zwilżył skórę w tafli jeziora, przy bezwietrznym poranku. Nadal miałem na powiekach ten sam obraz. Powtarzał się każdego dnia, jak bezmyślnie odtwarzana kliszka, przez niemądre i ciekawskie dziecko. Dla dobra tego dziecka musiałem znosić ból, będąc gotowym w każdej chwili. Niemalże przypomniała mi się Ona. Zachowywała się dokładnie w ten sam sposób. Jedne, co różniło ją od motyla, to niespotykana nieśmiałość. Nie miała odwagi poruszyć moim mięśniem, tak jak sam sobie to zrobiłem chwilę temu przez nieuwagę. Przez jej brak pewności, przegapiłem najgorsze.
Nie było mnie przy niej, gdy wylądowała za nisko, i umoczyła swoje delikatne jak płatki kwiatu skrzydełka w zwierciadle wody. Wtedy nie było już nadziei, że jeszcze uda jej się wzlecieć.

   Postukiwanie obcasów na chwilę zamilkło, a ja mogłem wreszcie przymknąć oczy. Przez chwilę zapiekło, poczułem cieniutką, miedzianą obrączkę wykończoną cieniutkimi i krótkimi igiełkami. Idealnie wpasowywała się kształtem do kącików moich oczu. Taki to właśnie był ból, po godzinach bezdechu w nocy. Teraz czułem namiastkę potliwości, porównywalnie do oceanu, w jaki wpadałem nocami. Może oczy bolą mnie właśnie od soli? Nie miałem pojęcia.

- Proszę się podpisać. Tu, oraz tutaj. – Wskazała swoim pomarszczonym jak zgniła skórka jabłka palcem punkt na papierze. Za pierwszym razem jadowicie czerwone, przedłużane tipsami paznokcie zatrzymały się w prawym górnym kącie formularza, a po chwili zjechały w dół, i znowu zastukały, tym razem między wierszami.
Wyobraziłem sobie wtedy szaleńca, który wpadł na pomysł ożywienia tego i tak spróchniałego do reszty palca błyszczącym i niezwykle jaskrawym lakierem do paznokci. Przeszedł mnie dreszcz, jak zazwyczaj, gdy jej dłoń była tak blisko mojej, teraz bezmyślnie zaciskając swoje wilgotne palce na długopisie.
Ale musiałem to zrobić. Ciche chrupotanie rozdarło na chwilę ciszę. W pomieszczeniu nie było naprawdę nic więcej słychać, jakby ktoś wyciszył pozostałe odgłosy do zera. Widocznie nikomu nie był teraz potrzebny odgłos dzieci, bawiących się na boisku za zasłoniętym szczelnie oknem za plecami kobiety. Chociaż nigdy nie widziałem świata za tamtymi żaluzjami, bardzo dobrze wiedziałem, że tam są.
- Ściany czasem drżą – Powiedziałem, po piętnastu sekundach od oderwania długopisu od formularza. Kobieta zabrała mi go sprzed oczu równie szybko, co wcześniej go podała, stuknęła kilka razy pokaźnym plikiem białych kartek i schowała go do szafki pod komputerem.
- Ach tak? – Mruknęła, najwidoczniej zbyt zajęta wertowaniem palcami stron jakiejś umowy, naliczając kartki wzrokiem.
- Gdy piłka za mocno uderzy, wtedy wiem, co się t a m dzieje. – Odparłem spokojnie. Nie było potrzeby się spieszyć. Tutaj nie trzeba podnosić głosu. I tak nikt tego by nie wysłuchał. Mogłem godzinami mówić do siebie, a skończę tak, jak ostatnimi miesiącami kończyłem cały czas.
Kobieta zwróciła się do mnie, powoli przekręcając całe ciało na krześle obrotowym. Swobodnie oparła łokcie o biurko i splotła w koszyk próchniejące palce, dając jej ciężkiej i trójkątnej głowie podparcie. Gdyby ten sam gest uczyniłaby Ona, na pewno nic tego dnia już by mnie nie poruszyło. Gest swoim urokiem uśpiłby mnie do końca dnia. Ale ponieważ siedziała przede mną najmniej sympatyczna osoba na tej ziemi, wciąż nie mogłem rozluźnić mięśni.
- Nie ma żadnej piłki, mój drogi. To wyłącznie Twoja wyobraźnia. Ten budynek jest stary, i dobrze wiesz, że nie ma dziecka, które chętnie zabłądziłoby tutaj, co dopiero zabierając ze sobą tak drogi przedmiot jak piłka. Do takich zabaw służą odpowiednio przygotowane miejsca. A nasza klinika jest po to, by pomagać, a nie, by bawić.
Poczułem własne paznokcie, nieświadomie wbijające się pod materiał dżinsu. Był już niemal cały przesiąknięty potem, ale Ocean mojej głowy był wciąż jeszcze za mało zasolony. Każdego dnia, ta postać siedząca przede mną przychodzi pod mój Ocean nieproszona i dosypywała szczyptę soli. Płakałem nad tym zjawiskiem. „Oszczędźcie motyla!” krzyczałem.
Jednak wszystkie przybyłe motyle dotykały już skrzydełkami miękkich glonów na dnie ciemnej wody.


- Ale obiecujesz, że t a m zajdziemy? – Zaśmiała się, ciągnąc mnie za ręce w kierunku soczystej, pełni życia wierzby. Upadłem obok niej na trawę, tak miękką, że moje plecy w ogóle nie poczuły pod sobą gruntu. Jej szkarłatne, długie włosy rozlewały się na tym dywanie jak kubeł rozlanej farby.
- Obiecuję – Odparłem. Przyglądałem się jej niezmiennie cały czas. Przewróciłem się na bok, podparty łokciem, by móc lepiej się jej przyjrzeć. Jasność jej skóry oślepiała mnie. Miałem wrażenie, że odbija całe światło od siebie i wysyła ze zdwojoną siłą do Nieba. Och, jakże pięknie to wyglądało na tle soczystej trawy! Bardzo rozbolały mnie oczy od patrzenia na Nią.
Po chwili podniosła się do siadu, na kolana. Biała suknia rozlała się podobnie do jej włosów, przez co wyglądała jak niestaranne, pełne smutku dzieło artysty. W końcu to smutek był jej imieniem, które nosiła od niepamiętnych czasów.
Po chwili przybliżyła się niżej do mnie. Moją szyję załaskotało pierze jej włosów.
- Posłuchaj tej wierzby. Nie uważasz, że wieje bardzo nienaturalnie? -  Wyszeptała z nutą czystego, niewinnego rozbawienia.
- To dlatego, że jest niezwykle radosna, widząc nas tutaj.  – Wyjaśniłem – myślę że nigdy nie dostała lepszego prezentu, niż dwoje tak idealnych ludzi, jak my.
Zmarszczyła na chwilę nosek, co na sekundę zamieniło się w lekko pomiętą pościel między jej oczami. – Radosna? A co w tym nienaturalnego? Przecież szczęście jest bardzo naturalne.
- Jak bardzo naturalne? – Spytałem.
- Prawie tak naturalne, jak każdy strącony liść jesienią. Pomyśl, ile naturalności musi wypełniać każdy ten opadający liść. Każdy z nich najpierw uformował się sam. Dopiero potem przyszło mu opaść. Ale to bardzo naturalne, ponieważ taki los był mu przeznaczony od dawna.
Zamyśliłem się, przez chwilę wpatrując w leniwie płynące po niebie ślady chmur.
- Ich upadek oznaczał także koniec. Śmierć, nieodwracalny rozpad. Kawałki zaschniętego liścia zamieniają się powoli w drobinki mniejsze i mniejsze, w końcu na zawsze znikając.


Prawie tak, jak rozpuszczające się skrzydła motyli w oceanie, pomyślałem.


Zniknęła zimą 1984 roku. Pozostawiła po sobie tylko mały skrawek papieru, wyrwany od linijki z jej osobistego notesu, najpewniej ostatniej strony. Wciąż było widać ślady po spinaczu na jednym z rogów kartki.
„Przepraszam, że zrobiłam to tak niespodziewanie. Powinnam Cię wcześniej uprzedzić o decyzji Sumienia. Kazało mi przyjść ze świecą do mojego łóżka i ogrzać moją pościel. Pamiętasz, jak nienawidziłeś spać na mokrym prześcieradle? Zawsze było wilgotne od moich wszystkich Słabości. Tej nocy też śpię ze Słabością, ale dzisiaj już nie będzie tak wilgotno. Skoro Sumienie obiecało przyjść ze świecą do łóżka, to znaczy, że ma w tym jakiś interes. Jestem niezwykle podniecona na tą myśl, nie mogę się doczekać naszych rozmów!
Jak zawsze, będę czekać na Ciebie o 19:00 koło dworca. Nie spóźnij się!”

Nie było jeszcze wtedy leku na jej własną, osobistą chorobę. Nikt nie umiał powiedzieć, co tak naprawdę ją dręczyło. Jedni mówią, że była tak spokojna, ponieważ przed zagładą wszystko już miała uporządkowane. Posprzątała tego dnia cały dom. Poukładała swoje sukienki, jedna przy drugiej w rządku, od tej najdrożej, po zwykłą, codzienną spódnicę. Każdy cieszył się, widząc taką poprawę w oczach tej dziewczyny.
Przyszedłem do sypialni. Między palcami przesypał mi się popiół spalonych szczątek łóżka. Na nim leżała Ona, jak zawsze idealna. Tym razem może i nie była rozlana po płótnie. Mogłem nawet powiedzieć, że widząc te wszystkie zwęglone kości była zastanawiająco otępiała.